Nie spodziewaliśmy się tego, że Gran Canaria będzie nas gościła aż przez dwa dni. Pierwotny plan zakładał, że w drodze powrotnej na Teneryfę opłyniemy Gran Canarię od strony zachodniej i północnej. W ten sposób zaliczylibyśmy najdłuższy przelot tego rejsu, na który tym razem byłem już psychicznie gotowy. Niestety silny wiatr i zdrowy rozsądek kapitana zatrzymały nas w porcie. Trzeciego dnia musieliśmy już wypłynąć – bez względu na pogodę, aby zdążyć na samolot powrotny do Polski.
*Wpis zawiera linki afiliacyjne do GetYourGuide
Puerto de Mogan
Cumowaliśmy w marinie w Puerto de Mogan – w południowo-zachodniej części wyspy. Miejscowość rzeczywiście zasługuje na swoją renomę i nie muszę zwiedzić całej Gran Canarii, aby uwierzyć, że jest najpiękniejsza na wyspie. Puerto de Mogan wypełnione jest charakterystycznymi bielonymi budynkami. Lazurowa woda jachtowej przystani kontrastuje z bielą zabudowań i bielą zacumowanych w niej łodzi. Ten widok uzupełniony jeszcze przez palmy i kwiaty pozwoli Wam poczuć się jak w raju na ziemi.
W porcie zacumowaliśmy bezpośrednio przy nabrzeżu po zachodniej stronie mariny. W przeciwieństwie do naszych miejscówek na Teneryfie i La Gomerze, w tym miejscu nie mieliśmy ruchomego pomostu, który unosiłby się i opadał wraz z przypływami i odpływami. Trzeba było więc pokonać mniej lub więcej szczebli drabinki aby wdrapać się na nabrzeże.
Zgadnijcie kto pierwszego poranka na Gran Canarii wstał najwcześniej. Mała podpowiedź na zdjęciu powyżej 😉 Dzień przywitał nas umiarkowanym zachmurzeniem i cudowną temperaturą w okolicach 18 stopni. Chociaż ocean od tej strony wyspy, zasłonięty przed wiatrem jej górzystym i skalistym cielskiem, wydawał się niemal płaski, to prognozy wskazywały na to, że woda nie będzie przez najbliższe dni spokojna. Na pierwszy dzień zaplanowaliśmy więc wyprawę w głąb Gran Canarii.
Gran Canaria
Gran Canaria ma powierzchnię około 1560 kilometrów kwadratowych i zamieszkiwało ją w 2020 roku nieco ponad 850 tysięcy mieszkańców, z czego ponad 380 tysięcy gnieździło się w stolicy wyspy – Las Palmas de Gran Canaria. Najwyżej położonym na wyspie punktem jest Morro de la Agujereada o wysokości 1956 metrów. Wyspa podobnie jak La Gomera ma owalny kształt z centralnym masywem górskim. Podobnie jak reszta Wysp Kanaryjskich – ma pochodzenie wulkaniczne. Koniec przynudzania, lecimy zwiedzać.
Zwiedzanie wyspy
Tego dnia przypadała na mnie wachta kambuzowa. Po śniadaniu reszta załogi poleciała dokonać porannych ablucji. Ja będąc już dawno po prysznicu ogarnąłem kambuz i byłem gotowy przed wszystkimi. Miałem czas na chwilę relaksu w kokpicie i pogawędki z przechodzącymi po nabrzeżu turystami. Gdy cała załoga, za wyjątkiem jednego kolegi, który postanowił zostać porcie, była już gotowa, ruszyliśmy wynajętym samochodem na północ wyspy.
Arucas
Nasze zwiedzanie rozpoczęliśmy od Arucas – gminy położonej na zachód od Las Palmas de Gran Canaria. W mieście znajduje się kościół pod wezwaniem San Juan Bautista, będący zdecydowanie wyróżniającą się na tle miasta budowlą. A to dzięki potężnym rozmiarom, kontrastującym z pozostałą niewysoką zabudową, tworzącą sieć wąskich uliczek. Ale bądźmy szczerzy – nie przyjechaliśmy do Arucas po to aby oglądać kościoły 😉 Tutaj interesowała nas przede wszystkich sfera profanum.
Rum Arehucas
W Arucas odwiedzić można gorzelnię popularnego rumu Arehucas. Ta niegdyś lokalna marka, w ostatnich latach zdobywa popularność na świecie. Rum Arehucas można kupić również w Polsce. Dostaniecie go w wielu sklepach z alkoholem. Ale prędzej w takich przeznaczonych dla koneserów niż w osiedlowym U Grażynki 😉 Odwiedzenie fabryki, która robi jedynie słuszny użytek z trzciny cukrowej, kosztowało w trakcie naszego pobytu na Gran Canarii jedynie 2 euro od osoby! Nie jestem niestety w stanie Wam powiedzieć, czy w szczycie sezonu turystycznego cena wejścia nie jest wyższa.
W gorzelni dowiedzieć można się o historii firmy i marki, historii uprawy trzciny cukrowej, tradycyjnym procesie wytwarzania ulubionego napoju żeglarzy i piratów oraz obejrzeć zza szyby nowoczesne linie produkcyjne. A ponieważ wiem, jakie wielu z Was zadaje sobie teraz pytanie, to śpieszę z odpowiedzią – tak, w cenie jest przewidziana degustacja! W dużym namiocie, po zakończeniu zwiedzania, można było spróbować większości produktów z podstawowej linii, wliczając w to trunek 18-to letni. Niestety za skosztowanie produktów klasy premium, w tym 30-to letniego rumu Capitán Kidd, trzeba było zapłacić osobno. Po degustacji można było zakupić w okazyjnych cenach praktycznie wszystkie produkty firmy.
Las Palmas de Gran Canaria
Stolica wyspy – Las Palmas de Gran Canaria rozlewa się na powierzchni około 100 kilometrów kwadratowych jej północno-wschodniej części. Miasto jest spore w porównaniu z innymi odwiedzanymi przez nas na Wyspach Kanaryjskich miejscowościami. Szczególny kontrast widać w porównaniu do miejscowości na La Gomerze. Las Palmas wraz z Santa Cruz de Tenerife pełni funkcję stolicy regiony Wysp Kanaryjskich.
Po Las Palmas zrobiliśmy sobie krótki spacer połączony z odwiedzeniem paru sklepów z pamiątkami. Odwiedziliśmy plac Plaza de Santa Ana, przy którym znajduje się kościół katedralny Catedral Metropolitana de Santa Ana de Canarias. Kościołów w życiu się już naoglądałem, dlatego moją uwagę przykuły tutaj raczej sympatyczne niewielkie statuy psów, od których Wyspy Kanaryjskie wzięły swoją nazwę.
Poszwendaliśmy się trochę po starym mieście i planowaliśmy spędzić tutaj czas prawie do wieczora. Niestety rozpętała się burza, jakiej dawno nie widziałem. Przez chwilę staraliśmy się biec do samochodu w deszczu, jednak po pewnej chwili postanowiliśmy się schować przed ścianą wody w jednej knajpek i przeczekać ulewę przy mojito. Gdy ulewa nieco osłabła ruszyliśmy w strużynach deszczu w stronę parkingu.
Agüimes
Ponieważ w trakcie powrotu do Mogan opady ustały a było jeszcze dosyć jasno, postanowiliśmy zatrzymać się jeszcze na jeden postój. Padło na urocze miasteczko Agüimes w zachodniej części wyspy. Chociaż miasteczko pełne jest historycznych zabytków postanowiliśmy nie poświęcać im uwagi. Zamiast tego zrobiliśmy sobie spacer pustymi wąskimi uliczkami napawając się klimatem niemal wymarłej po deszczu miejscowości i odkrywając ciekawe zakamarki. Natrafialiśmy na niespodzianki w postaci statui wielbłąda czy zabytkowych samochodów, które sprawiły że przez chwilę myślałem, że jesteśmy na Kubie.
Dzień w porcie
Kolejnego dnia pogoda nadal nie pozwalała nam wyjść w morze. Na szczęście nigdzie nam się nie śpieszyło. Stało się jasne, że nie zdołamy już opłynąć Gran Canarii. Aby dopłynąć bezpośrednio do San Miguel na Teneryfie wystarczyłoby nam 12 – 20 godzin. Wypływając więc kolejnego dnia nad ranem mieliśmy wystarczająco dużo czasu, aby dopłynąć i spędzić na Teneryfie jeszcze jedną noc, przez lotem powrotnym do Polski. Postanowiliśmy zatem cieszyć się piękną pogodą i zrelaksować w Puerto de Mogan.
Punkt widokowy Mogan
Nad miejscowością znajduje się punkt widokowy Mirador Mogan. Roztacza się niego zapierający dech w piersiach widok na port, miasteczko, otaczające je klify, plażę oraz ocean. Aby wspiąć się do punktu widokowego trzeba przejść między budynkami malowniczą wąską uliczką z ciągami schodów. Sam ten spacer daje mnóstwo przyjemności i mając w Puerto de Mogan trochę czasu bezwzględnie warto go sobie zrobić. My wybraliśmy się podziwiać panoramę zaraz po późnym śniadaniu. To właśnie z punktu widokowego zostało wykonane główne zdjęcie tego postu.
Na plażę
Po nacieszeniu się widokiem z góry, postanowiliśmy przejść się na plażę. Po drodze zahaczyliśmy o kilka sklepów z elektroniką. Jak się dowiedziałem od kolegów z załogi, na Gran Canarii można kupić całkiem niedrogie zegarki oraz sprzęt fotograficzny – w szczególności optykę. Wówczas nie byłem jeszcze zainteresowany fotografią inną niż przy pomocy idiotenkamery lub telefonu, wobec czego ta informacja nie wzbudziła we mnie żadnego entuzjazmu. Część zdjęć z tej relacji jest nawet wyciągana jako klatki z nagrań z kamery sportowej.
Plaża w Puerto de Mogan piękna nie jest. Walorów widokowych nie ma żadnych. Piasek jest brzydki. Nie może się równać z pięknymi piaszczystymi plażami polskiego wybrzeża Bałtyku. Nie jest też tak ciekawa jak wiele plaż wulkanicznych na Wyspach Kanaryjskich, jak chociażby niewielka Playa San Miguel de Abona którą widzieliśmy na Teneryfie. Jedynym plusem Playa Puerto De Mogan jest chyba to, że można się tutaj nawet w lutym poopalać i wejść do wody. Nie liczy się to jako morsowanie 😉
Obiad
Otwarte knajpki na promenadzie przy plaży sprawiły, że poczuliśmy się głodni. Zebraliśmy więc rozproszoną już nieco załogę i zaczęliśmy szukać jakiegoś ciekawego miejsca. Wszystkie wydawały nam się interesujące 😉 Niestety o tej porze okazało się, że na promenadzie jest problem ze znalezieniem stolika dla siedmiu osób. Postanowiliśmy więc wrócić kawałek i znaleźć miejsce w porcie – z widokiem na zacumowane przy nabrzeżu jachty.
O ile znalezienie miejsca przy marinie nie nastręczało trudności to niestety okazało się, że w Puerto de Mogan jest drogo. O ile w San Miguel de Abona na Teneryfie za równowartość 40 złotych najadłem się i napiłem, to tutaj cały obiad kosztował mnie równowartość 120 złotych. W jego skład weszły: zupa z owoców morza, smażona ryba z frytkami i sałatką, a na deser – dwa mojito 😉 Jak widzicie na zdjęciach – porcje były niewielkie. Wszystko bardzo dobre, ale ze względu na ceny polecam szukać knajpek raczej dalej od mariny. Jest to miejsce, gdzie nawet o tej porze roku jest mnóstwo turystów i wyraźnie odbija się to na cenach. Oczywiście to mojito trochę podbiło cenę, no ale bez przesady.
Popołudnie i wieczór
Popołudnie i wieczór spędziliśmy już na totalnym relaksie. Szlajałem się leniwie uliczkami portu. Oglądałem stoiska z pamiątkami. Podziwiałem zacumowane na lazurowej wodzie jachty. Przeszedłem się też trochę w głąb lądu. Tutaj podobnie jak na La Gomerze widziałem mnóstwo kotów i zastanawiam się gdzie te wszystkie słynne kanaryjskie psy. A wieczorem spotkaliśmy się znowu całą załogą i zjedli kolację – tym razem w jednej z knajpek na promenadzie. Ceny w tym miejscu były rozsądniejsze. Ponadto mogliśmy popatrzyć na przedostatni w trakcie tego rejsu zachód słońca.
Przelot na Teneryfę
Z portu wypłynęliśmy tuż przed wschodem słońca – tak, aby późnym wieczorem zacumować w San Miguel na Teneryfie. Zapowiadał się znowu bardzo silny wiatr. Z jednej strony – znowu trochę niepokoiłem się jak zniosę ten ostatni przelot. Z drugiej strony – byłem gotów stawić czoła trudnościom i przekonać się, na ile mój organizm przyzwyczaił się do żeglowania.
Pierwsza Wachta
Po wyjściu z portu przywitał nas spokojny ocean. Znowu znajdowaliśmy się w cieniu wyspy. Bardzo szybko wzeszło słońce. W tych warunkach czekała mnie pierwsze godzinna wachta za sterem. Niestety na silniku. Dopiero pod koniec mojej zmiany zaczęło wiać na tyle, że mogliśmy postawić genuę. Niebawem jednak miałem zdać ster, więc zabawa czekała kolejnych członków załogi.
Kurs zachód – południowy-zachód
Wiało z kierunku północno-wschodniego. Po wyjściu z portu skierowaliśmy się w kierunku zachód – południowy-zachód. Plan był taki, aby najpierw na baksztagu odpłynąć od Gran Canarii, a następnie wyostrzyć i półwiatrem (do bajdewindu), pożeglować do San Miguel. A wszystko na jednym halsie. Tak jak kapitan zaplanował, tak udało się zrobić.
W miarę jak oddalaliśmy się od Gran Canarii czuliśmy coraz silniejsze podmuchy wiatru, a jacht bujał się coraz mocniej na falach. I nagle poczułem, że będzie mi tego brakowało. Że chcę więcej i czuję się rewelacyjnie. Objawów choroby morskiej nie poczułem już tego dnia. A bryzgi wody w twarz sprawiały mi jeszcze większą przyjemność. Znowu wiało 30-35 węzłów, a ja liczyłem na więcej 😉
Delfiny
W trakcie tego przelotu udało mi się w końcu zobaczyć delfiny. Stado było małe – nie jestem dokładnie pewien, ale widziałem dwa lub trzy różne osobniki. Były tak szybkie, że ich dokładna liczba uszła mojej percepcji. Nawet nie zdążyłem zrobić zdjęcia. Co mnie zaskoczyło – były mniejsze niż je sobie wyobrażałem. Tak szybko jak się pojawiły, tak szybko zniknęły, wykonując jedynie kilka przemknięć pod jachtem i wynurzeń z prawej burty.
Druga wachta
W połowie trasy przypadała moja kolejna wachta. Na szczęście wiatr trochę siadł – wiało 25-27 węzłów, a więc 6 w skali Beauforta. Mimo wszystko nie czułem się pewnie. Kapitan siadł przy drugim kole aby mieć na mnie baczenie. Z resztą na moją prośbę. Po kilku minutach mógł się jednak przestać interesować tym czy sobie radzę (chociaż pewnie zerkał co jakiś czas). Okazało się, że nie miałem się czego bać. Płynęliśmy bajdewindem, a chwilami półwiatrem. Przy tych kursach na wiatr, łódź nie sprawia zbyt wielu niespodzianek. Spodobało mi się tak bardzo, że z żalem zdawałem ster.
Na relaksie
Z moich obliczeń wynikało, że nie zaliczę już tego dnia trzeciej wachty. Szkoda. Postanowiłem się zrelaksować i maksymalnie wykorzystać ostatnie godziny rejsu. Obserwowałem atramentową wodę i tworzące się grzywacze. Wsłuchiwałem w szum oceanu i gwiżdżący wiatr. Od czasu do czasu spoglądałem za rufę na zostawiany nostalgiczny kilwater. Myślałem gdzie wybrać się na kolejny rejs. Tak upłynęły mi ostatnie godziny na Atlantyku.
Wejście do portu
Zachód słońca zastał nas na oceanie. Do portu wchodziliśmy późnym wieczorem, całkiem już po ciemku. Nie było wolnego miejsca bezpośrednio przy nabrzeżu. Musieliśmy więc zacumować longsidem do innego jachtu. Po zrobieniu klaru na pokładzie oraz szybkim prysznicu, siedliśmy jeszcze z butelką rumu Arehucas i urządzili sobie wieczorek pożegnalny.
Powrót do Polski
Następnego dnia, około godziny 10.00, byliśmy już gotowy do zejścia z pokładu. Właśnie kończyła się nasza przygoda. Koło godziny 13.00 mieliśmy wystartować w lot do Polski. Było to dla mnie ostatnie wyzwanie na tym wyjeździe. Pisałem o locie na Teneryfę i powrotnym do Polski we wpisie Mój strach przed lataniem. Czułem więc smutek z dwóch powodów – rozstania się z załogą i konieczności wejścia na pokład samolotu 😉
Podsumowanie
W trakcie rejsu po Wyspach Kanaryjskich w lutym 2018 roku wiele razy myślałem: po co mi to było? Jak miałem się jeszcze dowiedzieć, nie jestem wyjątkiem, gdyż jest wielu żeglarzy, którzy czują się podobnie. Nawet bardzo doświadczonych. Rejs może być nieprzyjemnym doświadczeniem. Jest dobrze, jeśli tylko ze względu na warunki, a nie ze względu na źle dobraną załogę. Moja jednak była świetna. A nieprzyjemności były zrekompensowane poczuciem satysfakcji po zmierzeniu się z własnymi słabościami. Dziwne jest to, że człowiek zmarznięty, głodny i odwodniony przez chorobę morską chętnie schodzi na ląd, a już wkrótce zaczyna tęsknić za morzem.
Ironią losu jest to, czego dowiedziałem się już po rejsie. Kapitan zostawał jeszcze na Kanarach na kolejne dwa rejsy. Podobno przez większość czasu nie mieli wiatru i skazani byli na pływanie na silniku. Na początku mojego rejsu oceniłbym to jako szczęście. Ale już ze zdobytym doświadczeniem powiem, że mieli pecha.