Po dopłynięciu nad ranem do San Sebastian de la Gomera i zacumowaniu w Marina la Gomera, każdy z nas marzył o gorącym prysznicu. Kapitan zarządził jednak najpierw posprzątanie kokpitu i pokładu. W żeglarstwie porządek określa się słowem klar. Klarowanie jachtu jest elementem warsztatu żeglarskiego. Porządek na pokładzie świadczy o kapitanie i załodze. Nie chodzi jednak jedynie o względy estetyczne, ale przede wszystkim o zapewnienie bezpieczeństwa. Głupio by było gdyby po szczęśliwym dopłynięciu bez szwanku do portu, ktoś rozbił sobie głowę po potknięciu o niesklarowaną linę. Przyznam się Wam, że w podczas mojego pierwszego rejsu po Chorwacji, do klaru na pokładzie nie była przykładana zbyt duża waga. Z perspektywy czasu trochę mi wstyd pomimo tego, że nie ja byłem kapitanem.
*Wpis zawiera linki afiliacyjne do GetYourGuide
Po ogarnięciu jachtu rzuciliśmy się w końcu pod prysznice. Od razu po zejściu z jachtu poczułem chorobę lądową, objawiającą się wrażeniem, że stały ląd się kołysze. Po szybkich ablucjach wróciłem do kajuty i położyłem się spać. Byłem szczęśliwy, że nadchodzącego poranka nie czeka mnie wachta kambuzowa. Spałem jak zabity.
Poranek na La Gomera
Jestem rannym ptaszkiem. I byłem jedynym członkiem załogi, który zmrużył choć przez chwilę oczy w trakcie nocnego przelotu. Nic więc dziwnego, że wstałem najwcześniej. Tym bardziej, że na wakacjach zawsze szkoda mi czasu na sen, aby nie przegapić czegoś ciekawego. Zostałem tego dnia za to nagrodzony. Wyszedłem na pokład aby zobaczyć Marina la Gomera o poranku. I zaskoczył mnie taki widok! 😀
Playa de la Cueva
Wyspa nieduża, miasteczko nieduże i marina też nieduża. Ale za to nieopodal portu położona jest plaża Playa de la Cueva. A przy niej duży nabrzeżny taras widokowy z którego można podziwiać oddaloną w linii prostej o jakieś 30 kilometrów Teneryfę. Plusem niepełnienia przeze mnie tego dnia wachty kambuzowej było to, że jeszcze przed śniadaniem zdążyłem się przejść tam na spacer.
San Sebastian de la Gomera
San Sebastian de la Gomera jest stolicą wyspy. Historia miasteczka sięga 1440 roku. Zamieszkuje je niespełna 10 tysięcy osób. Miasto rozlane jest pomiędzy i na skalistych klifach wynurzających się z oceanu, co nadaje mu niesamowitego klimatu. Pełne jest wąskich uliczek i knajpek. Podobno warto odwiedzić miasto w trakcie tutejszego karnawału, na który niestety nie było dane nam się załapać. Niezwłocznie po śniadaniu, wraz z załogą (każdy w swoim tempie), wybraliśmy się na szybki obchód miasta, przed planowanym na ten dzień wyjazdem w głąb wyspy. Było warto, bo San Sebastian pełne jest historycznych miejsc, chociaż większość obiektów była jeszcze o tak wczesnej porze zamknięta.
Krzysztof Kolumb
Z wyspą La Gomera wiąże się postać człowieka, którego upór zmienił świat. Być może gdyby nie on, ktoś inny dokonałby tego później, ale to właśnie z Krzysztofem Kolumbem wiążemy odkrycie Nowego Świata. To właśnie na wyspie La Gomera genueńczyk zatrzymał się na ostatni postój aby uzupełnić zapasy przed rejsem na zachód. Wyprawa odbiła od brzegów wyspy 6 września 1492 roku.
Odkrywca zatrzymał się na wyspie również w trakcie swojej drugiej oraz trzeciej podróży do Ameryki w 1493 oraz 1498 roku. W San Sebastian de la Gomera znajduje się dom w którym rzekomo zatrzymał się wielki podróżnik. Budynek oznaczony jest dziś niewielką tabliczką w ceglastym kolorze z napisem Casa Colon (Dom Kolumba), chociaż nie jest wcale pewne, że rzeczywiście właśnie w nim Kolumb mieszkał. W obiekcie tym znajduje się dzisiaj niewielkie muzeum poświęcone sztuce i historii prekolumbijskiej.
Kościół Iglesia de la Virgen de la Asunción
Niespełna 100 metrów od Casa de Colon stoi kościół Iglesia de la Virgen de la Asunción. Jeśli Kolumb i jego załoga modlili się przed wypłynięciem w historyczny rejs, to zapewne robili to w tym miejscu. Istnieje podanie, że tutaj odbyła się msza przed wyruszeniem na wyprawę. Jeżeli jednak rzeczywiście tak było to raczej nie w tym kościele. Obecna świątynia pochodzi bowiem z XVII wieku a w wieku XVIII była kilkukrotnie powiększana.
Nie jestem znawcą architektury więc nie chcę się rozpisywać w tym miejscu na temat połączenia stylu mudejar z gotykiem i barokiem 😉 Architekturę oceniam przez pryzmat moich odczuć estetycznych i emocji, które wywołuje. Zatem wybaczcie mi to niezbyt profesjonalne porównanie, ale stojąc naprzeciwko tego kościoła przypomniałem sobie stare spaghetti westerny w stylu Sergio Leone. Oraz przedstawiane w nich kościoły i zabudowania w meksykańskich pueblo. Chociaż budynek w San Sebastian jest zdecydowanie bardziej zadbany.
Wieża obronna La Torre del Conde
Otoczona niewielkim parkiem, nieopodal brzegu oceanu, wznosi się dumna choć niewielka La Torre del Conde – pochodząca z XV stulecia gotycka wieża obronna. Jest to podobno jeden z najstarszych hiszpańskich zabytków oraz najstarsza forteca na Wyspach Kanaryjskich.
Otaczający fortyfikację park nie wydał mi się tak soczysty zielenią jak widziałem to na różnych zdjęciach przed odwiedzeniem wyspy. Zapewne ze względu na porę roku i zachmurzone niebo. Zrobiłem jednak sobie po nim krótki spacer wśród niewystępujących na naszej szerokości geograficznej roślin. Poczułem wówczas nutkę egzotyki, która miała się przerodzić w całą symfonię, w trakcie późniejszego zwiedzania głębi wyspy. Tak niewielkiej, a tak zróżnicowanej.
La Gomera – o wyspie
La Gomera ma powierzchnię 370 kilometrów kwadratowych. Przy owalnym kształcie i średnicy około 22 kilometrów wznosi sią nad poziom morza do 1487 metrów wysokości. Z tego względu wyspa jest dosyć stroma. Największym wzniesieniem jest Alto de Garajonay. Wyspa jest odludna i bardzo spokojna. Zdecydowanie bardziej niż Teneryfa i Gran Canaria. Szczególnie ta ostatnia, nawet poza sezonem, pełna była turystów.
Podobnie jak inne wyspy archipelagu, La Gomera ma pochodzenie wulkaniczne. Jest niesamowicie zielona, chociaż widać to szczególnie w jej głębi, gdzie znajduje się Park Narodowy Garajonay (Parque Nacional de Garajonay). Park zajmuje około 10% powierzchni wyspy i występuje tutaj olbrzymia ilość gatunków endemicznych. Rosną w nim lasy wawrzynowe. Niestety nie dysponowaliśmy wystarczającą ilością czasu aby się w nie zagłębić.
Jedziemy zwiedzać
Po przechadzce po stolicy La Gomery ruszamy w głąb wyspy wynajętym na miejscu samochodem. Jedziemy w sześć osób. Jeden kolega źle się czuje i postanawia zostać na jachcie. My wznosimy się powoli ponad poziom morza krętymi, stromymi uliczkami. Górzysty charakter wyspy nie tylko widać ale również słychać. Silnik samochodu ryczy wspinając się coraz wyżej i wyżej z naszą załogą na pokładzie.
Drogi przecinające wyspę są niezwykle malownicze i zapewniają niezapomniane widoki. Znaleźć można wzdłuż nich wiele punktów widokowych przy których bez problemu można zatrzymać się samochodem i podziwiać niezwykłą urodę przyrody.
Punkty widokowe
Pierwszym punktem widokowym przy którym się zatrzymaliśmy był Mirador Lomada del Camello. Rozpościerał się z niego piękny widok na San Sebastian de la Gomera, a w oddali widać Teneryfę i górujący nad nią szczyt Teide. Widok ten możecie zobaczyć trzy zdjęcia wyżej.
Drugim punktem widokowym na naszej trasie był Mirador Degollada De Peraza. Widok z tego miejsca widnieje na pierwszym – głównym zdjęciu tego postu. Oraz na zdjęciu powyżej. Wyspa pełna jest ciekawych formacji skalnych, z których jedna znajduje się w tym miejscu (zdjęcie poniżej).
Trzecim punktem widokowym był Mirador de Los Roques. O ile wcześniejszy Mirador Degollada De Peraza dawał najciekawszy widok w kierunku północnym to Mirador de Los Roques daje widok w kierunku południowym. Jak widzicie na zdjęciach pogoda zmieniła się w ciągu dnia i wciąż zmieniała wraz z wysokością. Od nieba błękitnego przeszliśmy do stalowego. Wraz ze wzrostem rzędnej wysokości spadała także temperatura. Dlatego mieliśmy coraz więcej ciuchów na sobie i coraz mniej widoczności przed sobą.
Zielone serce wyspy
Chociaż nie udało nam się dotrzeć do lasu wawrzynowego to jednak wjechaliśmy w głąb wyspy aby doznać w lutym czegoś, czego nie można doświadczyć w Polsce o tej porze roku. Zapachu zieleni. Pachnie ona jednak inaczej niż u nas, a wśród zielonych liściastych drzew i krzewów poukrywane są palmy. Czułem się jak w miejscu niezwykle egzotycznym, pomimo tego, że tak na prawdę nie tak znowu daleko od domu. W końcu nie opuściliśmy Unii Europejskiej. Wśród zieleni gdzieniegdzie poupychane były gospodarstwa rolne z niewielkimi tarasowymi poletkami. Wydawało mi się chwilami, że można byłoby te miejsca pomylić z południowoamerykańskimi farmami opierającymi się dominacji dzikiej przyrody gdzieś na obrzeżach lasu deszczowego. Wrażenia chwilami były surrealistyczne.
Wyobraźcie sobie, że w lutym opuszczacie skutą lodem zimną Polskę. Nie Polskę mokrą i ponurą, lecz mroźną i spowitą o poranku lodowatą mgłą. Natomiast po południu cieszącą mroźnym słońcem, przejrzystym powietrzem i błękitnym niebem. A wkrótce znajdujecie się w zupełnie innym miejscu. W miejscu gdzie po przebudzeniu o świcie wita Was łuk tęczy na błękitnym niebie. By już po południu znaleźć się pod stalowo-szarym niebem, w oazie wybuchającej zielonej wegetacji. Ta niezwykła zmienność otoczenia i pogody, jakiej doświadczyć można w trakcie takiej podróży sprawia, że całkowicie gubi się poczucie czasu.
Valle Gran Rey
Ostatnim przystankiem naszej jednodniowej wycieczki po wyspie była niewielka miejscowość Valle Gran Rey, położona za zachodzie wyspy. Tutaj zjedliśmy obiad w knajpce na Plaza del Carmen. Chciałbym powiedzieć, że mieliśmy z tego miejsca widok na ocean, ale niestety był on zasłonięty przez mur i olbrzymie głazy falochronu.
To jednak, co najpiękniejsze w tej miejscowości to nie sam ocean, ale wznoszące się nad miasteczkiem majestatyczne klify w odcieniach brązu, piaskowca i koloru pomarańczy. W niewielkim porcie przy plaży Playa De Vueltas podziwiać można niezwykle malownicze stado niewielkich rybackich łódeczek, zacumowanych przy bojkach w zatocze u stóp potężnego klifu.
Narada
Do San Sebastian de La Gomera wróciliśmy tuż przed zachodem słońca. Tego dnia czekał nas jeszcze spokojny wieczór na jachcie i wczesne udanie się na spoczynek, aby wypłynąć przed wschodem słońca. Odbyła się narada w myśl zasady, że co prawda to nie jest demokracja, ale w zależności od warunków pogodowych, kapitan uwzględni zdanie załogi co do celu następnego przelotu. Cała załoga nie miała wątpliwości, że chcemy płynąć na La Palmę. Niestety następnego dnia okazało się, że prognozy pogody są niekorzystne. Obraliśmy więc kurs na Gran Canarię.
Przelot na Gran Canarię
Wypłynęliśmy z portu jakąś godzinę przed wschodem słońca. Wówczas kapitan zakomunikował nam złe wieści – o zmianie portu docelowego. Rezygnacja z La Palmy była dla mnie przykra z dwóch powodów. Po pierwsze – chciałem zobaczyć jej słynną specyficzną przyrodę i niepowtarzalny krajobraz. Drugim powodem było to, że przy dobrych warunkach pogodowych przelot na tę zieloną wyspę byłby krótszy. Doświadczenia sprzed dwóch nocy nie napawały mnie optymizmem co do mojej reakcji na mierzenie się z oceanicznymi falami. Niestety na La Palmę płynęlibyśmy pod wiatr. Musielibyśmy więc halsować co oznaczało, że jednak to przelot na Gran Canarię będzie krótszy. Trwał jednak blisko 22 godziny.
Strategiczne miejsce
Liczyłem, że przelot na Gran Canarię zajmie nam maksymalnie 20 godzin. Dla mnie to długo. Zająłem więc miejsce w kokpicie z tyłu – tak, aby móc siedzieć twarzą w stronę dziobu. Zajęcie takiej pozycji i patrzenie w stronę horyzontu pozwala zniwelować objawy choroby morskiej. Miejsce to wiązało się jednak z obrywaniem co jakiś czas bryzgami słonej oceanicznej wody. Nie przeszkadzało mi to jednak, a raczej rozbudzało i nawet trochę bawiło.
Fale czuję
Tego dnia, podobnie jak w trakcie całego rejsu, wiało z siłą 30-35 węzłów. Falowało też całkiem nieźle, chociaż były spokojniejsze momenty. Nie mogę powiedzieć, że przelot był dla mnie całkowicie komfortowy. Były chwile kiedy choroba morska trochę mi dokuczała. O dziwo było dużo lepiej niż w trakcie przelotu z Teneryfy na La Gomerę. Mój organizm powoli zaczął się przyzwyczajać do falowania. Jak miało się okazać, należę do osób, które uodparniają się na chorobę morską. Co prawda nie na stałe, ale już wkrótce zacząłem się czuć w trakcie tego rejsu dużo lepiej. Było mi wręcz mało – i wiatru i fal. Rejs po Wyspach Kanaryjskich był dla mnie niczym szczepionka, która starczyła jeszcze na dwa morskie wypady w tamtym roku.
Na południe od Teneryfy
Wychodząc z portu w San Sebastian de la Gomera ocean początkowo był dosyć spokojny. Wiatr wiał z północy i północnego-zachodu. Sprawiało to, że początkowo wyspa osłaniała nas przed większymi porywami. W miarę jak wychodziliśmy z jej cienia, woda stawała się coraz bardziej wzburzona. Byłem wypoczęty i rozkoszowałem się żeglowaniem. Kiedy już oddaliliśmy się od brzegu o kilka mil morskich musiałem zacząć trochę walczyć ze sobą. Pierwsze mdłości poczułem koło południa, ale wkrótce miałem doznać odrobiny wytchnienia.
Około południa schowaliśmy się w cieniu Teneryfy. Teraz to ta wyspa chroniła nas przed wiatrem. Niestety aż za dobrze. Konieczne było zwinięcie żagli i uruchomienie silnika. Na silnik w żeglarskim żargonie, ze względu na wydawany przez niego charakterystyczny dźwięk, mówi się czasami kataryna. Płynięcie na silniku jest nudne. Jedynym plusem był brak przechyłu. Ocean kryjący się przed wiatrem na południe od wulkanicznej wyspy, zrobił się płaski. Za radą kapitana przeniosłem się posiedzieć na dziób jachtu, co pomogło mi uspokoić tlące się jeszcze objawy choroby morskiej.
Płynęliśmy na katarynie dosyć długo. Nie pamiętam – dwie, może trzy godziny. W tym czasie mogłem spokojnie oglądać sobie brzeg Teneryfy. Majestatyczny Teide schowany był niestety za chmurami. Po wyjściu zza powulkanicznego parawanu, poczuliśmy znowu wiatr i wróciły fale.
Przespałem delfiny
Wraz z upływającymi godzinami popołudnia, poczułem znowu objawy choroby. Po wachcie za starem, postanowiłem położyć się na parę godzin spać. Wcześniej udało mi się zjeść nieco obiadu, przygotowanego tego dnia na szczęście przez kogoś innego. Rozgotowane danie z ciecierzycy i ziemniaków z dodatkiem chorizo dodatkowo pogłębiło senność. Sen pomógł, nawet pomimo kapiącej na mnie z nieszczelnego okna wody. Niestety po powrocie na pokład dowiedziałem się, że przegapiłem stado około 20 delfinów. Nie mogłem sobie tego wybaczyć. Wówczas jeszcze nie wiedziałem, że w trakcie mojej krótkiej przygody z żeglowaniem dane mi będzie zobaczyć nie tylko delfiny, ale i wieloryby.
Gran Canaria
Na Gran Canarię dopłynęliśmy późną nocą. Zacumowaliśmy w niezwykle urokliwym Puerto de Mogan. Jak zwykle dostałem odpowiedzialne 😉 zadanie dla żółtodzioba – ochronę burt za pomocą odbijaczy. Po zrobieniu klaru na pokładzie wszyscy walnęli się spać bez prysznica. Następnego dnia planowane było zwiedzanie wyspy, która okaże się zupełnie inna niż La Gomera.