W życiu często zdarza się tak, że pierwszy raz jakąś rzecz robimy z przypadku. Ewentualnie na próbę. Na mój pierwszy rejs pod żaglami zdecydowałem się z dnia na dzień, na kilka dni przed jego terminem. Było to w 2017 roku. Rok 2016 był dla mnie rokiem wielkich zmian osobistych. Pociągnęły one za sobą potrzebę nowego otwarcia oraz przeprowadzenia małej rewolucji również w życiu zawodowym. W 2017 roku nie tylko zmieniłem pracę, ale zdecydowałem się także całkowicie przekwalifikować. Porzuciłem branżę nieruchomości w której pracowałem w różnych obszarach blisko 12 lat.
Pora się ruszyć
Skoro porzuciłem już zajmowanie się nieruchomościami, to wypadało by się też w końcu gdzieś samemu ruszyć. Niestety tak to już bywa, że w przypadku zmiany pracy, która w moim przypadku nastąpiła w środku lata, trzeba także zmienić plany urlopowe. Zmiana w ostatniej chwili oznaczała, że na zasłużony urlop będę musiał wybrać się we wrześniu, a do tego sam. Nie będę w stanie go zaplanować wraz ze znajomymi. Byłem wówczas singlem. Nie wiedziałem, że moja przygoda z żeglarstwem przyczyni się pośrednio do tego, że poznam Anetę. Jest to jednak temat na inną opowieść. Przejdźmy teraz do tematu mojego pierwszego rejsu.

Rejsy dla singli
Będąc singlem obecnie nie ma żadnego problemu aby znaleźć milion sposobów na spędzenie wolnego czasu. Wpisując w wyszukiwarkę frazę wyjazdy dla singli nie przypuszczałem, że pierwszym wynikiem będzie Rejs po Chorwacji dla singli. Ponieważ jeszcze nigdy nie żeglowałem, a strona internetowa organizatora zapewniała, że żadne umiejętności nie są wymagane, jeszcze tego samego dnia zdecydowałem się jechać (płynąć).
Obecnie w Polsce jest wiele przedsiębiorstw organizujących wyjazdy na singli i osób bez grupy. A po prześledzeniu oferty nie trudno zauważyć, że rejsy pod żaglami są bardzo popularne. I to nie tylko po Chorwacji, chociaż rejsy po tym adriatyckim kraju wydają mi się najlepszym pomysłem na początek. Nie chcę reklamować konkretnej firmy, chociaż w kolejnych wpisach na temat rejsów na pewno wskażę z jakimi szkołami żeglarskimi pływałem. Co do rejsów dla singli to pod artykułem podam Wam parę linków.

Impreza pod żaglami
Od razu chcę uspokoić starych wilków morskich, którzy zaraz zaczną się oburzać, że tego typu rejsy mają niewiele wspólnego z żeglowaniem. Zgadza się. Przynajmniej ten rejs na którym byłem był przede wszystkim imprezą. Żeglowanie było raczej dodatkiem. W trakcie 7-dniowego rejsu wypływaliśmy jedynie 40 godzin. Z tego tylko 22 godziny pod żaglami, a resztę na silniku. Słabo.
No ale na takim wyjeździe chodzi przede wszystkim o zabawę i poznanie nowych ludzi. Jachty były środkiem transportu do przemieszczania się pomiędzy kolejnymi portami. A po dotarciu do portu szło się zwiedzać miasto, zjeść coś dobrego lub potańczyć. Imprezy odbywały się również na jachtach w porcie. Alkoholu w portach było również sporo. A jeśli ktoś przed porannym odcumowaniem potrzebował dojść do siebie to mógł wziąć udział w porannych zajęciach jogi lub gimnastyki. W trakcie postojów na kotwicowiskach można było popływać czy wziąć udział w konkursach skoków do wody.
Czy w takim sposobie spędzania wolnego czasu jest coś złego? Nie! Jest to dobry sposób aby wybrać się na pierwszy morski rejs, na którym nikt się nie zanudzi, jeśli okaże się że samo żeglarstwo go nie pociąga. Jest też szansa, że ktoś złapie bakcyla. Tak jak ja!

Dojazd Autokarem
W czasach kiedy chodziłem jeszcze do szkoły zasadą wycieczek szkolnych było, że w autokarze klasowa elita siadała zawsze z tyłu. Z przodu oczywiście kujony. No i osoby nieśmiałe. Przyznam się, że ja zawsze siadałem blisko przodu autokaru. W przypadku tego wyjazdu postanowiłem jednak usiąść w jednym z ostatnich rzędów. Sam nie wiem dlaczego. Wybór miejsca wpłynął na wybór załogi z którą miałem płynąć. Wrócę do tego za chwilę.
Autokar wyjeżdżał z Warszawy spod Pałacu Kultury i Nauki. Przejeżdżał też i zatrzymywał się w Katowicach. Stamtąd właśnie zabierał niewielką grupę uczestników wyjazdu. Ponieważ mieszkam w Chorzowie mogło być dla mnie wygodniej wsiąść w Katowicach. Jednak jako, że jestem z natury raczej nieśmiały, nie lubię wchodzić ostatni na imprezę. Wolę być obecny od początku aby móc jak najwcześniej zacząć brać udział w integracji.
Z planów szybkiego zintegrowania się niewiele wyszło. A to dlatego, że bujanie autokaru bardzo szybko mnie usypia. Wyjeżdżaliśmy ze stolicy późnym popołudniem. Zasnąłem jeszcze zanim zdążyliśmy opuścić Warszawę. Być może dlatego, że emocje przed wyjazdem nie pozwoliły mi dobrze się wyspać poprzedniej nocy. Obudziłem się dopiero kiedy dojeżdżaliśmy do Katowic. Było już ciemno.

Załoga
W Katowicach dosiadło się bodajże siedem lub osiem osób, które zajęły miejsca z tyłu autokaru. W tym jeden ze skiperów, który usiadł na wolnym miejscu obok mnie. Jeszcze nie wiedziałem wtedy, że będzie dowodził naszą jednostką. Chcąc nawiązać rozmowę zadałem oczywiście najbardziej w tej sytuacji banalne pytanie, które przyszło mi do głowy – czy to jego pierwszy rejs czy może już wcześniej żeglował? Odpowiedział, że trochę. Zaczęliśmy wszyscy wspólnie z tyłu nieśmiałą integrację w trakcie której poszczególne osoby powoli zapadały w sen. Oczywiście byłem jedną z pierwszych osób które zasnęły.
W godzinach porannych, kiedy wszyscy już zdążyli się obudzić, rozpoczęła się odprawa. Wówczas dopiero dowiedziałem się, że kolega z fotela obok jest jednym z sześciu sterników. W wyjeździe brały udział 62 osoby – łącznie ze skiperami i animatorami. Stosunek płci wyglądał bardzo ciekawie – dziewczyny stanowiły 60% uczestników. Mieliśmy zostać rozdzielenia na załogi pomiędzy sześć jachtów.
Oczywiście część osób, które poznały się w trakcie naszej drogi do Chorwacji dobrała się już w grupy. Ja nie zdążyłem poczynić z nikim żadnych ustaleń. Okazało się, że sześć dziewczyn które dosiadły się w Katowicach zgłosiły się do załogi kolegi z sąsiedniego fotela. Ponieważ trzeba było dobrać jeszcze trzy osoby zgłosiłem się i zostałem zaakceptowany 😉

Rejs
Sukošan
Następnego dnia po wyjeździe z Warszawy, w okolicy południa dojechaliśmy do Sukošan w Chorwacji. Jest to miejscowość w której znajduje się nowoczesna i komfortowa marina zapewniająca około 1200 miejsc do cumowania. Od razu po dojechaniu na parking przy marinie rzucił się nam w oczy las masztów. Jak później miałem się przekonać port jachtowy w Sukošan zapewnia komfortowe warunki w tym najlepsze łazienki i prysznice z jakimi spotkałem się na tym i kolejnych rejsach.

Po przyjeździe skiperzy udali się po odbiór jachtów. Trzy osoby z naszej załogi, po zebraniu kasy jachtowej, udały się taksówką na zakupy. My z resztą załogi poszliśmy coś zjeść w pobliskiej knajpce i poznać się lepiej. Po początkowo słonecznym dniu, w godzinach popołudniowych niebo się zachmurzyło. Zapowiadało się nawet na burzę. Tego dnia opady deszczu jeszcze nas jednak ominęły.

Po odebraniu jachtu przez skiperów i powrocie zespołu zakupowego z zaopatrzeniem wnieśliśmy wszystko na łódź. Większość uczestników wyjazdu wybrała się na miasto. Ja byłem dosyć zmęczony, a poza tym wolę kameralne imprezy. Pozostałem wraz z kapitanem i jedną z załogantek w marinie. Nie nudziliśmy się jednak. Rozmawialiśmy, sączyli winko i obeszli także inne jachty na których pozostała część załóg.

Pierwszego jachtu się nie zapomina
Wypadałoby powiedzieć parę słów o niezbędnym elemencie każdego rejsu. Trafił nam się niespełna 14-to metrowy jacht Sun Odyssey 45 o sympatycznej nazwie Lejla. Wnętrze urządzone było w układzie czterokabinowy z dwoma toaletami oraz przestronną mesą z całkiem dużym kambuzem. Był to slup wyposażony grot rolowany do masztu oraz rolowaną genuę. W kokpicie znajdowały się dwa koła sterowe.
We wszystkich kabinach znajdowały się pojedyncze dwuosobowe koje. Mi wraz z kapitanem przypadło jednak miejsce do spania w mesie. Nie miałem nic przeciwko temu, gdyż przy nadal wysokiej wrześniowej chorwackiej temperaturze w mesie było zdecydowanie najwięcej powietrza. Miło też było móc wyjść w nocy nieco się przewietrzyć na pokład nie budząc nikogo.

Wszystkie ręce na pokład
Pierwszą noc spędziliśmy na jachcie w porcie. Wypłynąć mieliśmy kolejnego dnia rano. Co prawda do udziału w rejsie nie było wymagane doświadczenie żeglarskie, ale skiper potrzebował pomocy, zwłaszcza przy manewrach portowych. Z tego względu każdy członek załogi otrzymał przydział zadania.
We wszystkich marinach w których się zatrzymywaliśmy, cumowaliśmy prostopadle do nabrzeża – rufą do kei oraz z muringiem od dziobu. W skład zadań załogi wchodziło podawanie i wybieranie lin cumowniczych z pokładu, mocowanie odbijaczy i ochrona burt oraz wybieranie muringu. Mi przypadło stanowisko przy jednej z cum na rufie. Wymogiem na stanowisku było przede wszystkich nauczenie się wiązania węzła knagowego, co dosyć szybko opanowałem. Do końca rejsu wykonywałem również wiele innych zadań, z których najciekawsze oczywiście było sterowanie.
Pierwszy raz za sterem Postawiona genua
Pierwszy raz za starem
Pierwszym portem po wypłynięciu z Sukošan miała być Kaprije – niewielka wyspa z osadą o tej samej nazwie. Większość drogi płynęliśmy na silniku, a jedynie niewielką część pod żaglami. Na pytanie kapitana, kto chciałby posterować zgłosiłem się bez wahania. Chętnych było więcej, więc musieliśmy się zmieniać.
Przyznam się bez bicia – pierwszy raz za sterem szło mi średnio. Nie było totalnie źle, ale dobrze też nie. To czego musiałem się dopiero nauczyć to umiejętność wyznaczania punktów odniesienia na horyzoncie i celowania na nie. Początkowo nie umiałem też wyczuć steru i przewidywać opóźnienia jego reakcji. Kapitan trochę się czepiał. W kolejne dni szło mi jednak dużo lepiej.

Kaprije
Wypływając późnym rankiem z Sukošan na Kaprije, złapał nas jedyny na tym rejsie deszcz. Na szczęście był słaby i szybko minął. Pod koniec drogi wyszło słońce i pojawiła się nawet tęcza. Nie pamiętam jak długo płynęliśmy. Stojąc za sterem straciłem rachubę czasu. Do Kaprije dopłynęliśmy w każdym razie w późnych godzinach popołudniowych ale na tyle wcześnie, że świeciło jeszcze słońce i można było przejść się na spacer.

Wyspa Kaprije jest niezwykle malownicza. Z jej wyżej położonych punktów widać mnóstwo innych wysepek dalmatyńskiego wybrzeża. Te równolegle do brzegu ułożone wysepki sprawiają, że morze pomiędzy nimi a brzegiem kontynentalnym jest słabo zafalowane. Zmienia się to jednak jak wypłynie się poza ich linię w stronę pełnego morza.
W Kaprije w nocy odbyła się duża impreza taneczna w jednej z położonych na wyspie knajpek. Część imprezowiczów przeniosła się też na jachty. Te należące do naszej floty i inne. Ogólnie w porcie panowała bardzo towarzyska atmosfera. Zauważyłem też, że między uczestnikami wyjazdu zaczęły pojawiać się pierwsze sympatie i antypatie. Doświadczyłem też pierwszych minusów wybrania sobie miejsca do spania w mesie. Kiedy już w końcu udałem się na spoczynek, trwająca do późnych godzin nocnych balanga utrudniała mi nieco spanie.

Krótka przerwa na zamoczenie w Adriatyku
Rano, po uzupełnieniu zapasów wody w zbiornikach jachtu oraz zjedzeniu śniadania w położonej nieopodal portu knajpce, wypłynęliśmy w dalszą drogę. Naszym celem był Trogir. Po drodze zatrzymaliśmy się jednak na kotwicowisku z w jednej ze spokojnych zatoczek, jakich na dalmatyńskim wybrzeżu jest pełno. Tutaj mieliśmy pierwszy raz okazję zanurzyć swoje ciała w Adriatyku, wchodząc do morza bezpośrednio z pokładu jachtu.

W miejscu w którym zakotwiczyliśmy głębokość wynosiła około 15 metrów. Jeśli pływaliście kiedykolwiek w Adriatyku to wiecie, że zasolenie sprawia, iż woda ma bardzo dużą siłę wyporu. Trudno jest więc zanurkować. Ale już zanurzenie się na kilka metrów pozwoliło dojrzeć w głębinach wiele różnorodnych gatunków ryb. Odniosłem wrażenia jakby poszczególne gatunki pływały na różnych głębokościach. Jakby każdy miał swój własny poziom. Czasami jakaś ryba musnęła człowieka w nogę.
Z czasem zacząłem czuć się za sterem coraz pewniej Postawiony grot
Kurs na Trogir
Stałem za sterem niemal całą drogę do Trogiru. Na ochotnika. Załoga odpoczywała po ciężkiej nocy. Ja jednak nie czułem znużenia. Plusem odcinka rejsu pomiędzy Kaprije a Trogirem było to, że żeglując wzdłuż wybrzeża Chorwacji, wypływa się w tym miejscu poza wysepki dalmatyńskiej linii brzegowej. Oznacza to, że nawet pozostając blisko brzegu poczuć można namiastkę żeglowania po pełnym morzu i doświadczyć odrobiny bujania. W trakcie naszego rejsu morze było jednak spokojne. Na większe fale musiałem więc poczekać do kolejnego wypadu żeglarskiego.

Historyczny Trogir
Historia Trogiru sięga III wieku p.n.e. Został założony przez greckich kupców. Na przestrzeni dziejów znajdował się również pod panowaniem rzymskim, węgierskim oraz weneckim. Miasto słynie ze średniowiecznej starówki, która wpisana jest na listę UNESCO. Znajduje się ona na niewielkiej wyspie na którą dostać można się mostami – zarówno z sąsiedniej wyspy Ciovo (na której znajdowała się marina) jak i ze stałego lądu. Do najbardziej charakterystycznych zabytków Trogiru należą Zamek Kamerlengo z XV wieku oraz Katedra św. Wawrzyńca. Całe stare miasto robi jednak niesamowite wrażenie.

W Trogirze byłem już raz – dwa lata wcześniej. Jednak wpłynięcie do portu od strony morza robi znacznie większe wrażenie niż przyjazd do miasta autokarem. Wpływaliśmy do portu od strony zachodniej. Od tej strony znajduje się duża i nowoczesna przystań dla jachtów – ACI Marina Trogir. Jest z niej doskonały widok na stare miasto w Trogirze. Właśnie z tamtego miejsca wykonałem główne zdjęcie na początku tego wpisu.

Trogir nocą
Dzięki temu, że noc spędzaliśmy w porcie mieliśmy możliwość pozwiedzania miasta nocą. Robiło niezwykłe wrażenie. Szczególnie przyjemny był spacer po obsadzonym palmami bulwarze wzdłuż starego miasta. Podziwiać można było także bajecznie drogie jachty motorowe. Część naszej grupy wybrała się do restauracji na kolację i potańczyć. Ja wraz z częścią załogi pozwiedzaliśmy miasto po zmroku i usiedliśmy w knajpce pod gołym niebem.

Nie ujmując niczego innym portom, z perspektywy czasu wizytę w Trogirze oceniam jako najprzyjemniejszy etap mojego pierwszego rejsu. Niewiele rzeczy sprawia mi tyle przyjemności co zwiedzanie w ciepłe letnie wieczory zabytkowych śródziemnomorskich miast. W dodatku takich, które tętnią życiem.

Jezera
Kolejnym portem naszego postoju, o którym chciałbym wspomnieć była Jezera. Nie dlatego, że zwiedzaliśmy tutaj coś ciekawego ale dlatego, że tutaj w jednej z knajp chorwacka policja postanowiła przedwcześnie zakończyć naszą imprezę, o czym za chwilę. Miejscowość jest niewielka – liczy niespełna 1000 mieszkańców. Sprawia jednak wrażenie dużo większej. Wydaje mi się jednak, że to ze względu na sporą bazę noclegową dla turystów. I całkiem spory port jachtowy.

Dopłynęliśmy do tego portu późnym popołudniem, ale na tyle wcześnie, że przed zachodem słońca zdążyliśmy zrobić sobie spacer po okolicy oraz usiąść na niewielkiej plaży w pobliżu mariny, aby jeszcze trochę popływać w Adriatyku. Planem na wieczór miała być impreza w zamówionym lokalu. Przeszliśmy do niego z mariny przez miejscowość dość wesołym orszakiem. Lokal prowadzony był przez pewną Włoszkę, która osiedliła się w Chorwacji. Obsługiwali w nim młodzi panowie o bliżej nieokreślonej narodowości. Szybko okazało się, że mają problemy z prawidłowym wydawaniem reszty. Nie oceniam, czy to ze względu na olbrzymią ilość gości do obsłużenia i totalny chaos czy może chęć wykorzystania lekko już podpitej klienteli.
W każdym razie nie chodziło o duże pieniądze więc nikt się nie kłócił. Niestety po niespełna godzinie zabawę zaszczyciła policja wezwana przypuszczalnie przez okolicznych mieszkańców. Zdziwiło mnie to trochę, ale funkcjonariusze postanowili rozwiązać imprezę, która odbywała się przecież w lokalu. W związku z tym dalszą część pogłębiania integracji przenieśliśmy z powrotem na jachty.
Następnego dnia, po niewczesnej pobudce, po której musieliśmy jeszcze posprzątać pokład po całonocnej imprezie, odcumowaliśmy i ruszyli w dalszy rejs.

Skradin
Portem wartym wspomnienia jest też Skradin. Nie jest on położony bezpośrednio nad morzem ale na rzece Krka. Z tego względu płynie się do niego od ujścia rzeki w górę jej biegu i przez jezioro Prukljansko. Skradin jest bardzo niewielką miejscowością, liczącą niespełna 4 tysiące mieszkańców. Ma jednak niezwykle romantyczny charakter. Pełne jest wąskich, brukowanych uliczek i przejść. Nie jest ono jednak tak stare ani tak dobrze utrzymane jak Trogir.

Plusem jest to, że cumowaliśmy praktycznie w samym sercu miasteczka. Nie w komercyjnej marinie ale przy nabrzeżu bezpośrednio przy niewielkiej promenadzie. Można było więc bezpośrednio z pokładu zejść do knajpki lub pozwiedzać miasteczko wieczorem. Po zmroku wybraliśmy się całą załogą do restauracji na kolację.
Kolejnego dnia nie wypływaliśmy z portu aż do popołudnia. Był to bowiem dzień, w którym przewidziana była fakultatywna wycieczka do Parku Narodowego Krka. Ponieważ miałem okazję go już odwiedzić dwa lata wcześniej, zrezygnowałem z tej atrakcji i wraz z niewielką częścią załogi wybraliśmy się na spacer po miasteczku. Udało nam się również obejrzeć znajdujące się na zboczu wzgórza ruiny niewielkiej średniowiecznej twierdzy Turina.

Skradin był ostatnim portem o którym chciałem Wam napisać. Rejs zakończyliśmy z powrotem w Sukošan. Stamtąd wybraliśmy się już autokarem w drogę powrotną do Polski. Dla odmiany postanowiłem nie jechać do Warszawy, ale wysiąść z częścią grupy w Katowicach.

Jedzenie
Wybierając się na pierwszy rejs nie byłem pewny ani tego jak będzie wyglądała organizacja zakupów, ani jak będzie wyglądało gotowanie na rozkołysanym jachcie. Co do zakupów to oczywiście przed podpisaniem umów poinformowano nas o warunkach i o tym, że jedzenie finansowane jest z kasy jachtowej. Dla tych z Was, którzy nie wiedzą już tłumaczę o co chodzi. Kasa jachtowa to wspólny budżet do którego składają się wszyscy członkowie załogi – standardowo bez skipera. Wkładem skipera jest jego praca i odpowiedzialność za utrzymanie bezpieczeństwa, a na rejsach komercyjnych oczywiście również wynagrodzenie. Z kasy jachtowej pokrywane są koszty jedzenia, paliwa, postoju w portach itp. Od zakładania kasy jachtowej zdarzają się wyjątki, ale o nich kiedy indziej.

Gotowanie na fali może rzeczywiście sprawić pewne trudności. Zwłaszcza początkującym żeglarzom. W trakcie naszego rejsu mieliśmy może jedną taką sytuację, że trzeba było gotować w sporym przechyle. Przez większość czasu płynęliśmy jednak spokojnie po słabo rozfalowanych wodach. Gotowaliśmy rzeczy proste. Oczywiście ze względu na miejsce rejsu dominowała kuchnia śródziemnomorska – makaron, owoce morza, pomidory, mnóstwo oliwek i innych warzyw.

W trakcie pobytu w portach stołowaliśmy się w lokalnych restauracjach. Tutaj też dominowała kuchnia śródziemnomorska. A więc mnóstwo ryb i owoców morza. Niestety obżarstwo nie skończyło się dla mnie pewnego wieczora zbyt dobrze. Napiszę o tym tylko raz, ku przestrodze i nie będę do tego tematu wracał. W Skradinie doświadczyłem paskudnego zatrucia pokarmowego owocami morza, a dokładniej – zaszkodziły mi smażone kalmary. Było to doświadczenie bardzo nieprzyjemne nawet w porcie. Nie trudno sobie wyobrazić, że może być znacznie bardziej nieprzyjemne na otwartym morzu, kiedy bujanie spotęguje negatywne objawy. Dlatego wybierając się na rejs pamiętajcie, aby uważać co jecie.

Podsumowanie
Jeżeli nie macie z kim jechać na urlop, chcielibyście po prostu się rozerwać i pożeglować, nie posiadając w tym zakresie doświadczenia, to zdecydowanie polecam tego typu wyjazdy. Wiem, że można znaleźć też bardziej kameralne – na jeden lub dwa jachty. Chorwacja jest dobra na początek. Kraj ten przywita was piękną pogodą i bajecznymi widokami, przyjaznymi ludźmi, doskonałym jedzeniem oraz umiarkowanymi cenami.
Ten rejs był strzałem w dziesiątkę, ale dla mnie niekoniecznie ze względu na samą imprezę. Złapałem bakcyla! Wracając z rejsu już marzył mi się kolejny. Tym razem jednak mniej imprezowy a bardziej szkoleniowy. Liczyłem nawet na to, że być może uda mi się jeszcze załapać w tym samym sezonie na kurs dla żeglarzy jachtowych. Myślałem o kursie na zalewie Pogoria III w Dąbrowie Górniczej. Niestety nie udało mi się to, ze względu na pewną przykrą przygodę, która zakończy się dla mnie wizytą na pogotowiu i dosyć groźną kontuzją. Z tego względu na kolejny rejs musiałem czekać aż do następnego roku.
