Teneryfa była początkowym i końcowym przystankiem rejsu wokół Wysp Kanaryjskich, którym rozkoszowałem się w lutym 2018 roku. Spośród wszystkich wysp archipelagu, które odwiedziliśmy w trakcie tej morskiej przygody, Teneryfy zwiedziłem najmniej. Większość czasu upłynęła naszej załodze pod znakiem przygotowań do wyjścia w morze i integracji.
*Wpis zawiera linki afiliacyjne do GetYourGuide
Aneta nie wchodziła w skład załogi. Wówczas jeszcze jej nie znałem. Mam jednak nadzieję, że pod wpływem tej i innych moich żeglarskich opowieści, da się ona kiedyś namówić na wspólny rejs. Chociaż ten po Wyspach Kanaryjskich może nie być najlepszą zachętą, ze względu na trudne warunki, silny wiatr i wysokie fale. Zdecydowanie nie dla początkujących żeglarzy, do których ja wówczas się zaliczałem 😉
Wyspa wulkaniczna
Teneryfa jest największą i najludniejszą wyspą archipelagu Wysp Kanaryjskich. Ma powierzchnię nieco ponad 2024 kilometrów kwadratowych i nieco ponad 900 tysięcy mieszkańców, chociaż dane na temat populacji, które znalazłem w różnych miejscach trochę się od siebie różnią.
Teneryfa jest wyspą pochodzenia wulkanicznego znajdującą się 300 kilometrów na zachód od Afryki. W archipelagu Wysp Kanaryjskich zajmuje względnie centralne miejsce – pomiędzy Gran Canarią, La Gomerą i La Palmą. Ponieważ powstawała ona w sposób gwałtowny, w wyniku erupcji wulkanicznych, jej krajobraz jest zróżnicowany. Niestety w trakcie naszego rejsu nie mieliśmy czasu poznać różnych części wyspy. O jej wulkanicznym pochodzeniu mogłem przekonać się jedynie podziwiając niewielką, ale niezwykłą plażę Playa San Miguel de Abona w pobliżu naszej mariny. Plażę niepodobną do tych, które znamy z polskiego wybrzeża – kamienistą i brunatną.
Teide
Nad wyspą góruje majestatyczny szczyt Teide (Pico del Teide) wznoszący się na wysokość 3718 metrów nad poziom morza i 7500 licząc od dna morskiego. Teide to wulkan będący częścią Parku Narodowego Teide, wpisanego na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Na zboczu wulkanu znajduje się schronisko turystyczne oraz kolejka linowa wznosząca się na wysokość 3555 metrów. Na szczyt można też wejść pieszo. Słyszałem od osób, które miały okazję tego dokonać, że w nocy ze szczytu przy dobrej pogodzie roztacza się niesamowity widok na gwiazdy układające się we fragment Drogi Mlecznej. Czy jest to prawda? Chciałbym móc to w przyszłości zobaczyć na własne oczy 🙂
Ze szczytem wiąże się ciekawostka – tzw. fenomen cienia Teide. Szczyt daje największy na świecie cień rzucany na morze. W dodatku – o niemal idealnie trójkątnym kształcie. Cień ten pokrywa częściowo Gran Canarię (o zachodzie) lub La Gomerę (o wschodzie).
Marina San Miguel
Marina San Miguel dysponuje około 300 miejscami postojowymi. W porównaniu z mariną w Sukosan, o której pisałem we wpisie o rejsie po Chorwacji, jest ona niewielka. Nie jest też tak ładna i nowa, jak nowoczesne mariny w Chorwacji. Niemniej są prysznice, toalety, a w pobliżu promenada i sporo knajpek. Nic więcej żeglarzowi do szczęścia nie potrzeba.
San Miguel jest portem pływowym. Wysokość poziomu morza zmienia się ze względu na występowanie przypływów i odpływów. Pływy morskie wywoływane są grawitacyjnym oddziaływaniem pomiędzy Ziemią, Księżycem i Słońcem. Występują też na Bałtyku, ale są u nas niewielkie – mierzy się je w centymetrach. W San Miguel de Abona mogą przekraczać 2 metry. Z tego względu pomosty i keje w marinie skonstruowane są tak, że podnoszą się i opadają wraz z poziomem wody.
Pierwszy dzień po przylocie
Wylądowaliśmy na Teneryfie około godziny 14:00 czasu miejscowego. Lądowanie było przerażająco turbulentne. Najgorsze i najstraszniejsze jakiego doświadczyłem. Po lądowaniu spotkaliśmy się w terminalu lotniska z kapitanem i jeszcze trzema członkami załogi. Wynajęliśmy samochód i około godziny 15:00 dojechaliśmy do mariny.
W marinie odnaleźliśmy jacht, którym pierwotnie mieliśmy płynąć – 4 Oceans’ Breeze. Kapitan poszedł dokonać odbioru a nasza pozostała trójka skoczyła do pobliskiej knajpki na przepyszne piwko podawane w schłodzonych kuflach. Po powrocie dowiedzieliśmy się od kapitana, że są niestety problemy techniczne z silnikiem, ale mają zostać wkrótce usunięte. Wyjście w morze i tak planowaliśmy na następny dzień rano.
Przenieśliśmy bagaże na jacht. Wkrótce dotarł szósty członek załogi. Przyszła pora na zakupy na które udałem się ja z kapitanem i jeszcze dwoma załogantami. Zakupy poszły dosyć sprawnie. Po ich przeniesieniu na jacht kapitan pojechał na lotnisko odebrać ostatnią osobę i oddać samochód.
Wieczorem wcześnie poczułem zmęczenie, gdyż w noc przed rejsem nie mogłem w ogóle spać. Chciałem jednak poczekać na powrót kapitana, poznać ostatnią osobę i chociaż przez chwilę wziąć udział w integracji. Ostatnią osobą była jedyna w naszym gronie dziewczyna. Po krótkim udziale w wieczorku zapoznawczym przeprosiłem i udałem się na spoczynek. Reszta załogi postanowiła jeszcze posiedzieć.
Wachta kambuzowa
Kiedy ja spałem jak zabity, w mesie załoga się integrowała a kapitan przydzielał wachty. W ogóle nie zdziwiło mnie, że zostałem wyznaczony do pierwszej wachty kambuzowej. Taka osoba musi wcześnie wstać, aby śniadanie było gotowe, zanim wstanie reszta załogi (lub obejmująca dyżur wachta nawigacyjna w przypadku znajdowania się na morzu). Skoro poszedłem spać najwcześniej to wybór był oczywisty. Mój partner wachtowy zbudził mnie około godziny 7:00 rano. Śniadanie miało być gotowe na godzinę 8:00.
Jeśli chodzi o wachty nawigacyjne, to nie został dokonany tradycyjny podział na 2-3 osobowe wachty pełniące po kolei czterogodzinną służbę. Planowane były bowiem maksymalnie kilkunastogodzinne przeloty pomiędzy poszczególnymi wyspami z dłuższymi przerwami w portach. Ustalono więc jedynie kolejność zmian przy kole sterowym, które miały następować co godzinę.
Opóźnione wyjście w morze
Problem z silnikiem okazał się poważniejszy niż się początkowo wydawało. Mieliśmy czekać na jakąś część zamienną nie mając pewności czy w ogóle dotrze. Wiedzieliśmy już jednak, że wyjście z portu może się opóźnić. Nie wiedzieliśmy jednak o ile, nie mogliśmy więc wybrać się na dłuższą wycieczkę. Tym bardziej, że nie mieliśmy już samochodu. Zamiast tego wybraliśmy się w grupkach na spacer po najbliższej okolicy aby ostatecznie spotkać się na nadmorskiej promenadzie i udać na wspólny obiad w jednej z wielu knajpek. Zaskoczyły mnie pozytywnie ceny. Za równowartość 40 złotych zjeść można było dwudaniowy obiad z deserem i pysznym piwkiem.
Po powrocie do mariny okazało się niestety, że silnika na jachcie nie da się szybko naprawić. Zaoferowano nam zamiast tego udostępnienie bliźniaczej jednostki – 4 Oceans’ Dream. Po przerzuceniu bagaży i ręcznym przeciągnięciu niesprawnej łodzi za pomocą lin i zacumowaniu w innym miejscu, byliśmy gotowi do wyjścia w morze.
Przelot na La Gomerę
W morze wyszliśmy po godzinie 17.00. Było jeszcze przed zachodem słońca, chociaż świeciło ono już dosyć nisko nad horyzontem. Celem naszego pierwszego przelotu była La Gomera. Czekał mnie mój pierwszy nocny przelot.
Kurs względem wiatru
Początkowo za główkami portu ocean wydawał mi się bardzo spokojny. Dominował wiatr z kierunku wschodniego i północno-wschodniego. Planowaliśmy odpłynąć od brzegów Teneryfy jak najdalej w kierunku południowo-zachodnim w stronę pełnego morza, aby następnie wykonać zwrot przez rufę w kierunku La Gomery i w miarę możliwości dopłynąć do niej jednym halsem. Udało nam się tego dokonać, żeglując niemal cały czas w półwietrze.
Preludium
W miarę jak oddalaliśmy się od lądu było czuć coraz silniejszy wiatr. Poczułem bujanie, które nieco nadwątliło moją pewność siebie. Łódź w moim subiektywnym odczuciu kołysała się wyraźnie mocniej niż mogłoby to wynikać z wysokości fal 😉 Zapytałem, czy jest to normalne? Zobaczyłem zdziwioną reakcję innych załogantów i odpowiedź, że to przecież jeszcze nic 😉 Teraz już wiem, że było to dopiero preludium do tego co miało mnie czekać. A przecież cały ten rejs, pomimo stosunkowo ciężkich warunków, to i tak nic w porównaniu z tym czego można doświadczyć.
Nastanie ciemności
Szybko zapadł zmrok i całkowita ciemność. Pierwszy raz doświadczyłem tego, że im bliżej równika tym zachód słońca (i analogicznie wschód) trwa krócej. Szczególnie widoczne jest to na morzu. Po zmroku mogliśmy zobaczyć rozświetlone wybrzeże Teneryfy. Mieliśmy szczęście, ponieważ zniknęła większość chmur. Pomimo zanieczyszczenia światłem z wyspy, nigdy nie widziałem jeszcze tak gwieździstego nieba. Poszczególne gwiazdozbiory znajdowały się w innych miejscach niż spodziewałbym się je zobaczyć w Polsce. Orion, który z naszego nieba znika przed końcem lutego, tutaj górował jeszcze wysoko. Żałuję, ale nie udało mi się wykonać wyraźnej fotografii.
Za sterem
Nie nacieszyłem się wpatrywaniem wprost w górę w gwieździste niebo zbyt długo, gdyż wkrótce miała rozpocząć się moja wachta przy sterze. Pierwszy raz w nocy i pierwszy raz przy tak subiektywnie trudnych dla mnie warunkach. Ocean który w ciągu dnia wydawał się granatowy przybrał całkowicie czarną barwę. Nie widziałem kompletnie nic. Nie wiedziałem kiedy spodziewać się uderzenia fali o burtę i kiedy po wspinaniu się na jej szczyt niespodziewanie rozpoczyna się schodzenie. Na szczęcie znalazłem majaczące w oddali na La Gomerze światełko. Znikało co chwilę zasłaniane falami, ale przez większość czasu widziałem je między wantą a masztem. Obrałem je za cel i płynąłem.
Pierwsza choroba morska
Po zdaniu steru i zajęciu miejsca siedzącego w kokpicie, zacząłem po kilku chwilach czuć nieprzyjemne mdłości. Czekała mnie pierwsza w mojej żeglarskiej karierze choroba morska. Po kilku kwadransach męczenia się, postanowiłem zejść pod pokład i spróbować trochę się zdrzemnąć. Wielki błąd!
Ze swojej koi słyszałem odgłos silnego walenia fal o burty i dziób jachtu. Wtedy wydawał mi się to niebezpiecznie głośny hałas. Teraz już wiem, że to nic nadzwyczajnego. To co wydawało mi się krzykami przerażenia dobiegającymi z kokpitu tak naprawdę było gromkim śmiechem.
Ponieważ złe samopoczucie nie ustępowało, postanowiłem wstać. Zbyt gwałtownie. Starając się nie nabrudzić w mesie przebiegłem przy ciągłym bujaniu do toalety obok kajuty rufowej. Po chwili paniki, w trakcie której bezskutecznie poszukiwałem włącznika światła, z pomocą przyszedł mi kapitan, krzycząc z kokpitu: „włącznik na suficie”. W rozświetlonej już toalecie przykleiłem się muszli i spędziłem tak jakieś pół godziny. Przeszło mi. Po posprzątaniu po sobie, wymęczony położyłem się spać. Tym razem udało mi się zasnąć.
Wejście do portu
Po godzinie 2.00 na ranem obudził mnie kolega z informację, że dopływamy do portu San Sebastian de la Gomera. Przekazał, że kapitan nie oczekuje abym wstawał, jeśli bardzo źle się czuję. Ja nie miałem jednak najmniejszego zamiaru sobie odpuszczać. Tym bardziej, że miało być to pierwsze moje nocne podejście do portu.
Trasa podejście była bardzo dobrze oświetlona. Jednak wysokie fale i smagający mnie po twarzy mokry słony wiatr sprawiały, że nadal czułem się niepewnie. Zrolowaliśmy genuę i podchodziliśmy oczywiście na silniku. Za falochronem było już spokojnie. Przydzielono mi jedno z najprostszych zadań – ochronę odbijaczami jednej z burt. Wpłynęliśmy do mariny i zacumowali.
Żyję, dopłynąłem! Dalsza część relacji w kolejnym wpisie – La Gomera – przystanek Krzysztofa Kolumba.